Rozdział pierwszy - "Sekrety kruka"
Ucząc się życia na ziemi, obserwowałam także szkołę zwaną "liceum". Do niej zdawali się chodzić ludzie w moim wieku, choć nie jestem co do tego całkowicie pewna. Cóż, szkolnictwo tu, a szkolnictwo w Auram Morte to dwie różne rzeczy...
Obudzona niepokojącą wizją, resztę nocy przesiedziałam na parapecie swego pokoju, nie spuszczając wzroku z migotającej żarówki ulicznej latarni. Czułam znajomy chłód, rozchodzący się po dłoni, kiedy używałam mocy. Delikatne, białoniebieskie wiązki energii pięły się około dziesięć, może piętnaście centymetrów w górę, a okalały ją niepowtarzalne, dosyć duże płatki śniegu. W głowie huczały mi słowa Aredhela, którymi uraczył mnie na "do widzenia"
Koniec rozdziału pierwszego.
"Znajdź Rakanotha i powołaj się na mnie. On będzie wiedział, co robić."
Rakanoth okazał się być dwudziestotrzyletnim Auraminem, pozbawionym umiejętności Zaklinacza oraz Proroka. Nie może nic z tych rzeczy, ale za to ma trochę "papierów". Załatwił mi lokum na osiedlu w pobliżu liceum, parku i różnych sklepów. Oraz trochę kasy. Czasem gdzieś dorabiam, np. roznoszę ulotki lub inne takie. Za dzień potrafi wpaść stówa.
Nie zauważyłam, kiedy nastał blady świt. Uświadomił mnie o tym natrętny sygnał budzika, który ustawiłam dzień wcześniej. Niechętnie przyjęłam do wiadomości to, że czas najwyższy zejść z chłodnego, dosyć wygodnego parapetu i coś wreszcie zjeść. Nie spałam od trzeciej, więc od tej pory żołądek zdawał się wręcz błagać o cokolwiek do zjedzenia. Wzrokiem obmiotłam fioletowe ściany pokoju, zieloną szafę i komodę i łóżko, nakryte fioletową kołdrą z orientalnym wzorem. Jasne, odcinające się od reszty biurko było zajęte przez przyszykowane na dzisiaj ciuchy, czyli czarną bluzkę, rurki, oraz bluzę z kapturem. Zgarnęłam to wszystko jednym ruchem, po czym doskoczyłam na komody po resztę w postaci bielizny. Chwilę później wchodziłam do łazienki.
Kiedy spojrzałam w lustro, przeżyłam szok. Istny szok zważywszy na stan moich włosów. Czarna strzecha w połączeniu z moją bladą cerą czyniły ze mnie tzw. "Bladą śmierć". W pewnym momencie wystraszyłam się sama siebie. Jaskrawoniebieskie oczy wnikliwie badały osóbkę, którą było moje odbicie.
Wykonałam pierwsze z czynności dnia codziennego, próbując jakimś świętym cudem odpędzić resztki zmęczenia towarzyszącego mi od chwili, kiedy to opuściłam parapet. Ludzie, nie znacie litości? Nie należy mi się czasem coś od życia?
Wzięłam do ręki szczotkę do włosów, próbując rozczesać długie, kruczoczarne kudły. Kilka z nich, właściwie to nie kilka, bo było ich więcej, spadło na podłogę, kończąc swój marny żywot. A ja, po związaniu włosów w kitkę, ułożyłam charakterystyczną grzywkę. I w końcu się ubrałam. Nie trzeba chyba wspominać, iż prawdopodobnie spóźnię się pierwszego dnia szkoły. Ale cóż, zdarza się. Nic na to nie poradzę, życie bywa takie... kapryśne. Co ja, biedny robaczek poradzę? Poczekają sobie na mnie. Innego wyjścia nie mają.
Do swojego pokoju wstąpiłam po plecak, który między Bogiem, a prawdą - zawierał pięć książek na krzyż i, słodka ironio, kilkanaście zeszytów. Może do czegoś się przydadzą, może nie. Nazwa mówi sama za siebie: "Słodki Amoris". Błagam, kto normalny nazwałby tak szkołę. Ja nie, choć Lyndon mówi, że jestem zdolna do wszystkiego. Zbiegłam ze schodów, w biegu jadłam śniadanie, przy czym co jakiś czas nerwowo zerkałam na zegar na ścianie. W duchu modliłam się o przynajmniej dziesięć minut dodatkowego czasu, a z tego, co wywnioskowałam, powinnam już dawno być w drodze do szkoły.
Jeszcze raz przejrzałam plecak. Dokumenty - są. Formularze - są. Zdjęcie - jest. Podpis Rakanotha pod nazwiskiem David'a Blake'a jako opiekuna prawnego - jak najbardziej. Założyłam czarne buty przed kolano, które szczerze? - wiązałam także ruski rok. Z kieszeni spodni wyjęłam klucz i wyszłam w domu. Zamknęłam jeszcze tylko drzwi, po czym klucz schowałam w plecaku. Poprawiłam kaptur już w drodze, a później schowałam dłonie w kieszeniach bluzy. Wpatrywałam się w popękany miejscami, szary beton robiący za chodnik, w głowie obmyślając to, jak się przedstawię. Nie mogę wypalić, że pochodzę z Auram Morte, że walczymy z najeźdźcami ze Scepter. Tak samo jak nie ujawnię swej mocy. Jak uzgodniłam to z moim "opiekunem", powiem, iż przeprowadziłam się tydzień temu i pochodzę z Nowego Orleanu.
Potknęłam się. Nie wiem, kiedy uświadomiłam sobie o tym, że spadam. Wydałam z siebie zduszony okrzyk zaskoczenia, wyciągnęłam przed siebie ręce. Pytaniem było, gdzie podziewał się chwilowy ból? Zastąpiły go czyjeś ręce, dotyk. Odepchnęłam się, po czym z pomocą pewnego czarnowłosego chłopaka ustałam pewnie na nogach. Spojrzałam z wdzięcznością na osobnika, który raczej nie mógł być starszy ode mnie. Przeżyłam po chwili delikatny szok.
On wyglądał jak... ja? On... był hybrydą... chyba. A może taką urodę zawdzięcza nie z tego faktu, iż może być Auraminem, owocem dwóch rodów, tylko zwykłym, nie mającym nic wspólnego z Auram Morte, rodzicom? Może to cechy dziedziczne? I może, do cholery, przestanę się tak na niego gapić!?
- Emmm... dzięki. - wykrztusiłam z siebie po jakimś czasie. - Jestem Eveline.
- Armin...
. Podaliśmy sobie ręce. I tyle. Każde z nas poszło w swoją stronę. Nie wiem, czy celowo, ale jeszcze przez jakiś czas patrzyłam na odchodzącego chłopaka. Ten chłód... On mnie niepokoił, zarazem pobudzał do działania. Uczucie szczerze przeze mnie znienawidzone, choć czasem pożądane.
Jest. Wyblakły, niegdyś pewnie tak samo różowy co kwitnące w ogrodzie piwonie, budynek szkoły. Stojąc na dziedzińcu, zastanawiałam się nad tym, co może dziać się w domu. Bałam się i dalej się boję, iż przybędę zbyt późno, Pałac Szronu przejdzie do historii, a o Zaklinaczach oraz Prorokach będą krążyły już tylko legendy. W śnie widziałam spływającą po lodowych schodach krew Aranei.
Po moim ciele przebiegł dreszcz. Nie. Nie mogę się spóźnić. I nie spóźnię się. Hah. Los ogromnego świata skutego lodem, zależy od siedemnastolatki. Nadaje się to do idealnej, aczkolwiek chyba już oklepanej fabuły fantasy, która śmiechem, żartem, ale była moim życiem. Na serio.
On wyglądał jak... ja? On... był hybrydą... chyba. A może taką urodę zawdzięcza nie z tego faktu, iż może być Auraminem, owocem dwóch rodów, tylko zwykłym, nie mającym nic wspólnego z Auram Morte, rodzicom? Może to cechy dziedziczne? I może, do cholery, przestanę się tak na niego gapić!?
- Emmm... dzięki. - wykrztusiłam z siebie po jakimś czasie. - Jestem Eveline.
- Armin...
. Podaliśmy sobie ręce. I tyle. Każde z nas poszło w swoją stronę. Nie wiem, czy celowo, ale jeszcze przez jakiś czas patrzyłam na odchodzącego chłopaka. Ten chłód... On mnie niepokoił, zarazem pobudzał do działania. Uczucie szczerze przeze mnie znienawidzone, choć czasem pożądane.
Jest. Wyblakły, niegdyś pewnie tak samo różowy co kwitnące w ogrodzie piwonie, budynek szkoły. Stojąc na dziedzińcu, zastanawiałam się nad tym, co może dziać się w domu. Bałam się i dalej się boję, iż przybędę zbyt późno, Pałac Szronu przejdzie do historii, a o Zaklinaczach oraz Prorokach będą krążyły już tylko legendy. W śnie widziałam spływającą po lodowych schodach krew Aranei.
Po moim ciele przebiegł dreszcz. Nie. Nie mogę się spóźnić. I nie spóźnię się. Hah. Los ogromnego świata skutego lodem, zależy od siedemnastolatki. Nadaje się to do idealnej, aczkolwiek chyba już oklepanej fabuły fantasy, która śmiechem, żartem, ale była moim życiem. Na serio.
Przypomniałam sobie nagle o tym, że mam zanieść papiery, leżące bezpiecznie w plecaku, aby przejrzała je dyrektorka. Oraz od niej mam odebrać te wszystkie barachła, takie jak: plan lekcji, kluczyk od szafki, legitymacja oraz całą kupę innych śmieci, które będą mi potrzebne co najwyżej pół roku, może dłużej, jeżeli nie będę mogła wytropić źródła chłodu. Można było powiedzieć, że miałam głowę w chmurach - nie patrzyłam, gdzie idę. Wiedziałam tylko to, że trzeba wejść po schodach, należałoby otworzyć drzwi i nie zabić nikogo po drodze. Na razie tylko to się liczyło. Oczywiście, dopóki nie przypomniałam sobie, że nie pamiętam, gdzie jest dyrekcja. Byłam w kropce.
Postanowiłam szukać na własną rękę. Mijałam kolejne pokoje, sale i gabinety, których było od groma. Przeklinałam swoją słabą pamięć do takich spraw i zaszłam aż na koniec korytarza. Świetnie, po to tyle łaziłam, by znaleźć schody. Zacisnęłam pięści i weszłam na górę... Oślepiły mnie białe ściany. Korytarz zdawał się być niedawno remontowany, lub rzadko kiedy ktokolwiek tu się zjawiał. Przewróciłam oczami, aż mój wzrok padł na tabliczkę ze strzałką i napisem:
"Sekretariat i dyrekcja"
Uśmiechnęłam się pod nosem. A więc tu się kryjesz? We wskazanym kierunku, nie musiałam iść zbyt długo. Prędko ustałam przed ciemnymi, drewnianymi drzwiami...
***
Formalności? Z głowy. Teraz zwiedzałam szkołę w towarzystwie Nataniela, pełniącego rolę głównego gospodarza liceum. Miałam naprawdę ogromną chęć, by zapytać go, czy on zawsze jest taki miły, czy musi takiego udawać. Na mój gust? To pierwsze. Przy okazji dowiedziałam się, że zostałam przydzielona do klasy "drugiej D o profilu artystycznym", oraz o możliwości zapisania się do któregoś ze szkolnych klubów - ogrodniczego, koszykówki, muzycznego, plastycznego... i tak dalej. Oraz o tym, iż "szkolny zespół poszukuje wokalistki". Wiązało się to z tym, że będę często i gęsto dłużej siedziała w szkole, co daje mi więcej czasu na zbieranie wiadomości o innych i szpiegowanie potencjalnych Zaklinaczy.
- To wszystko. Jest jeszcze piwnica, ale nikt tam nie zagląda, poza... yyy
To wystarczyło, bym stała się podejrzliwa. Poza kim? Dokończ, chętnie posłucham. Jednak Nataniel przeprosił mnie i powiedział, że już mogę iść na lekcję biologii, które trwają już z pół godziny. Ale nie sama, tylko z nim, bo ironio, okazało się, że jesteśmy w tej samej klasie. Miło. Nie powiem - miło. Blondyn pod krawatem otworzył mi drzwi, ależ kulturalny, i pierwszą wpuścił mnie do środka. Rozległy się zdziwione szepty, potem nie mogłam odpędzić się od ciekawskich spojrzeń. Kobieta, ubrana w fioletową koszulę i siwą spódnicę, ze wściekło rudymi włosami kazała się przedstawić klasie i zapytała, co ja tutaj robię. Czyżby niedoinformowana? Chyba tak, bo jej pełne zdziwienia oraz lekkiego zdenerwowania oczy jakby skanowały mnie. Czy o czymś nie wiem?
- Nazywam się Eveline Blade, mam siedemnaście lat, pochodzę z Nowego Orleanu. Przeprowadziłam się do Valentino tydzień temu... i nie wiem co jeszcze powiedzieć... - między Bogiem a prawdą, nie wiedziałam co jeszcze mogę o sobie powiedzieć.
- Dobrze... zajmij miejsce obok Rozalii, czwarta ławka, rząd od okna. I proszę, bez wygłupów. - jak chciała, tak zrobiłam. Dosiadłam się do srebrnowłosej dziewczyny, która obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem, oraz postanowiła się zaznajomić.
Zaniepokoiły mnie jednak szmery z ławki po mojej prawej. Blondynka, o długich, kręconych włosach zawzięcie dyskutowała z azjatyckiej urody dziewczyną, a do moich uszu dobiegło zdanie, które co jak co, ale mnie lekko zmroziło.
- Ta nowa, mi się wydaje, że coś ukrywa, ale może podzieli się ze mną swoim sekrecikiem, jak myślisz, Li?
Dyskretnie obserwowałam ją przez dłuższą chwilę, a potem sobie odpuściłam. Być może to przykład "szkolnej księżniczki", kochającej najnowsze plotki i nie wahającej się pogrążyć kogoś niewinnego dla swojego zwycięstwa.
Koniec rozdziału pierwszego.
W następnym rozdziale...
- To nie może się wydać, Eveline.
- Zostaw ją, słyszysz!?
- Nie możesz wytrzymać ani chwili beze mnie?
- Puszczaj, idioto!
- Ona może być szpiegiem. Coś czuję, że będzie wesoło.
- Co za liścik?
- Kastiel, nie ma sensu dalej tego ciągnąć.
Krzyki dochodzące z piwnicy i ślady krwi. On woła o pomoc, wali w drzwi. Przerażony, jego towarzyszem jest ciemność. Robi się zimno... bardzo zimno... jego twarz nagle rozświetlają białoniebieskie smugi.
Perspektywa Armina.
Łał, naprawdę świetne *-* i ta zapowiedź nowego rozdziału...
OdpowiedzUsuńBombowo! Czekaj na następny rozdział ;) naprawdę wspaniale piszesz i masz piękny styl pisania. Z wielką chęcią i zawziętościom czyta się twoje opowiadanie. Przyznam, że sama nie wymyśliłabym takiej fabuły ;) życzę ci dużo weny i sukcesów :*
OdpowiedzUsuń