A teraz jedziemy z rozdziałem!
- Musimy go stąd
wynieść i ogrzać!
- Cokolwiek to
było, jest groźne jak wygłodniały wilk.
- Scepter…
- Na pewno tego
chcesz?
- Baranie!
Rozdział trzeci - "Atakować, czy bronić?"
Za Arminem poszłam jako pierwsza. Nie byłam pewna, co mu chodzi po głowie, to fakt. Jego słowa, że ktoś jest w piwnicy, wywołały u mnie mimowolny dreszcz. Ale skąd on to wiedział? Zobaczyłam, jak wyważa drzwi piwnicy i wbiega do środka. On oszalał!? W pewnym momencie chciałam krzyknąć "Baranie, co ci do strzeliło do głowy!", ale porzuciłam ten zamiar, kiedy przez otwarte drzwi zobaczyłam jego i tego chłopaka, który mnie oprowadzał po szkole - Nataniela. Pomieszczenie było naprawdę zimne, chcąc, nie chcąc, zatrzęsłam się. Bluza na nic się za bardzo nie zdawała. Próbowałam trzeźwo myśleć.
Sama sobie nie dam rady. Nie mogę użyć mocy, nikt nie może mnie zobaczyć, jak się nią posługuję. Jedynym wyjściem było wołać o pomoc. Ale mam biec ja, czy Armin? Przecież niespełna pięć minut temu leżał jak długi w sali od artystycznych! Ale przecież najpierw trzeba wynieść stąd Nataniela!
- Musimy go stąd wynieść, on nam tu zamarznie! - mówiąc to, patrzyłam głęboko w oczy brunetowi, po czym przeniosłam wzrok na blondyna, który był ledwo przytomny. - Nie zasypiaj, ok?
Z jego gardła wydobył się bliżej nieokreślony dźwięk, który uznałam za pozytywną odpowiedź. Poleciłam niebieskookiemu, aby chwycił go za nogi, ja wzięłam go za ręce. Spróbowaliśmy unieść tego zamarzniętego klocka. Nic! Co on jadł, że jest taki ciężki? Zdjęłam bluzę, okryłam nią chłopaka. Na moment musi wystarczać.
- Nie pozwól mu zasnąć! - poleciłam tylko i pędem wyleciałam z zimnego pomieszczenia. Niektórzy ciekawscy właśnie zmierzali ku piwnicy. - Ludzie pomóżcie, on zaraz tu zamarznie!
Rozległy się szepty.
Kto... jak zamarznąć... jest przecież... mamy wiosnę... jej odwaliło?... a może... ja nie idę!... idę tam!
Kto... jak zamarznąć... jest przecież... mamy wiosnę... jej odwaliło?... a może... ja nie idę!... idę tam!
Wiadomość rozniosła się po całym korytarzu. Usłyszałam stukot obcasów, kolejne nerwowe głosy, podniesione, gniewne, przerażone. W moją stronę "biegły" trzy dziewczyny, no właściwie nie mogłam tego tak nazwać. Z rąsiami lekko podniesionymi w górę, patrzyły z góry, szczególnie ta blondyna w środku. Bóg i car. Jak to inaczej nazwać, nie miałam pojęcia. Potem obok mnie ustał czerwonowłosy chłopak w czarnej ramonesce, zaraz za nim ktoś z białymi włosami, ubrany co najmniej... dziwnie. To chyba było dobre słowo. Podobały mi się jego oczy - jedno złote, zaś drugie zielone.
- Ki za raban!? - zapytał podejrzliwie Kastiel, jak się nie mylę. Bo ten z czerwonymi włosami to właśnie Kastiel, tak?
- Musicie mi pomóc, dowiecie się, jak dojdziemy! Za mną, okej!? - podniosłam lekko głos, co chyba nie spodobało się panu od ramoneski.
- Nikt mi nie rozkazuje, maleńka. To ja tu wydaję polecenia. - powiedział z przekąsem.
- Kastiel, nie ma na to czasu. Z tego co zrozumiałem, sprawa jest poważna. Idziemy! - ten drugi pociągnął Kastiela za ramię. To był dla mnie sygnał, by zerwać się do biegu. Mijałam zdziwione twarze rówieśników oraz przepychałam się przez zacny tłum, który zebrał się przed wyważonymi drzwiami wiodącymi do piwnicy.
Nataniel siedział oparty o ścianę, a Armin próbował go zagadać, aby nie zasnął. Grzecznie, aczkolwiek stanowczo poprosiłam to całe towarzystwo o rozejście się (czyt. kazałam im stąd spadać, chyba, że ktoś chce pomóc). Prawie nikt nie został, oprócz czwórki chłopaków, mnie, Rozalii oraz rudowłosej dziewczyny, którą pierwszy raz na oczy widzę. Kazałam białowłosej biec po pielęgniarkę, by nie tracić czasu...
***
Skończyło się na tym, że Nataniela w stanie hipotermii zabrała karetka, lekcje zostały odwołane, a za całą tą chryją stał jakiś Zaklinacz. Nikt nie przychodził mi na myśl. Wydawało mi się, że nic się nie stanie. Ale dlaczego to wszystko rozegrało się po moim przybyciu? Ktoś mnie szpieguje? To było jedyne, racjonalne wytłumaczenie tej akcji. Ale kto zadałby sobie trud podążania moimi śladami?
- Scepter. - wyszeptałam cichutko. - Ktoś przeszedł na stronę Scepter.
Idąc wąską ścieżką, zastanawiałam się, jakie zaklęcie mogło wywołać taki stan u blondyna. W ręku niosłam zakrwawioną bluzę. Musiał dostać niezłe bęcki, zanim ktoś postanowił zrobić z niego mrożonkę. Ten strach w jego oczach... Zastanawiałam się, czy potem nie "odwiedzić" kolegi i zapytać go, jak było. To była myśl. W sumie, w domu mogę zostawić plecak i potem iść dalej, ale Rakanoth zapewne zatrzyma mnie, abym cokolwiek zjadła. Często do mnie wpadał. Opiekował się mną, jakbym była jego młodszą siostrą. Czasem to drażniło, ale... podobało mi się.
Przeszłam przez bramę. Wyjęłam z plecaka klucze i otworzyłam drzwi. Dom był pusty, co jednocześnie cieszyło mnie i smuciło. Coraz bardziej brakowało mi rodziców, Vaither i przyjaciół - Lyndona oraz Aredhela. W głowie miałam wspomnienie Pałacu Szronu. Zdjęłam buciory i w skarpetkach przeszłam na piętro, do swojego pokoju. Fioletowo-zielone wnętrze podobało mi się, Rakanoth świetnie trafił w mój gust. Rozpuściłam włosy i pozwoliłam, aby ułożyły się jak im się żywnie podobało. Rzuciłam w kąt bluzę. Założyłam rękawiczki bez palców, zgarnęłam inną bluzę i wyszłam z pomieszczenia. Skierowałam się do kuchni, zeszłam znów na dół.
W kuchni przeważał niebieski kolor. Chwyciłam nóż i w ciągu minuty zrobiłam sobie dwie kanapki z serem. Wyciągnęłam butelkę z wodą owocową. Zjadłam na szybkiego i pociągnęłam z gwinta. Chrzanić to, że chlanie prosto z butelki jest niehigieniczne - jestem u siebie, jestem sama i mogę. Nie miałam ochoty zostawać dłużej w domu - lekcje odrobię po powrocie ze szpitala. Już nie darłam po bluzę, wyszłam tak jak stałam, tylko założyłam buty. Zamknęłam dom na klucz i poszłam na prawo.
Rok, który spędziłam na Ziemi pozwolił mi się zapoznać z różnymi miejscami. Musiałam to oczywiście robić tak, aby teraz nikt nie mógł mnie rozpoznać. Całą droga miała zająć mi z dwadzieścia minut, jeżeli dobrze pamiętam.
W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ktoś mnie śledzi. Chłód nagle ogarnął moje ciało, rozchodził się od serca po czubki palców. Nasza moc, wedle ludowych przekazów, brała się prosto z serca. Nie ważne, czy miało się umiejętności Proroka, Zaklinacza, czy może było się hybrydą. To była według mnie prawda. Swoją moc czułam płynącą z serca. Spojrzałam się za siebie. Nikogo nie było. Ale umysł podpowiadał mi, że ktoś jest w moim pobliżu i raczej nie miał zbytniej ochoty na pogawędki.
- Baranie!
Czyjś wściekły, lekko zduszony krzyk. Potem jeszcze raz.
- Zostaw mnie, słyszysz!? Zostaw!
Włączył mi się tryb "Najpierw działaj, potem myśl". Wydarłam jak szalona, skręcając za źródłem głosu w lewo. Biegłam przez udeptaną ścieżkę, prowadzącą do starego magazynu. Z tego co wiem, były tutaj przechowywane części elektroniki z lat 80 XX wieku. Budynek groził zawaleniem, dlatego został zamknięty, choć kręci tu się wiele osób, w szczególności młodzież. Im byłam bliżej, tym mocniejszy czułam chłód, pochodzący z ciała Auramina. A potem poczułam jeszcze jedno źródło mocy. Mocniejsze niż to pierwsze.
Przeskoczyłam dosyć niski mur, nie tracąc czasu na szukanie wejścia. Moim oczom ukazała się dziwna sytuacja - zakapturzona, czarna postać wyciągała rękę w stronę przypartego do muru czerwonowłosego chłopaka. Obok jego głowy sterczały już dwa lodowe pociski, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że napastnik to Auramin. Był on dosyć wysoki. Już widziałam w jego ręku kulę uformowaną z energii, jedno z zaklęć wzorcowych.
Nie wiedziałam, co robić: zaatakować napastnika w czarnej szacie, czy bronić Kastiela. W jednej ręce utworzyłam lodowe ostrze w kształcie płatka śniegu - było gdzieś rozmiarów ściennego zegara. Drugą zaś miałam zamiar zrobić barierę. To było jedyne rozsądne wyjście z sytuacji, przynajmniej na tę chwilę.
Byli oni oddaleni ode mnie o jakieś piętnaście metrów. Zaklinacz był skupiony na ofierze, oddalony od niej o około trzy metry. Dawało mi to pole manewru. Zerwałam się do biegu. Miałam tylko jedną szansę. Zbliżałam się coraz bardziej do tej dwójki. Moje kroki były ledwie słyszalne, dawało mi to większe szanse, że się uda. Ostatnie dwa metry pokonałam dwoma susami, po czym odbiłam się od ziemi. Czas jakby spowolnił.
W "locie" wypuściłam ostrze, po czym zamaszyście podniosłam rękę w górę. Od ziemi wystrzeliła lodowa bariera, wysoka jak ja. Z uwagi na to, że Kastiel był trochę wyższy, "kazałam mu się schylić".
- Padnij! - wykrzyknęłam, kiedy wylądowałam.
Jak się spodziewałam, moje zaklęcie nie trafiło w napastnika. Po chwili bariera rozpadła się w drobny mak pod wpływem silnego ataku, rozbryzgując lodowe kawałki gdzie popadnie. Potem odparłam jeszcze kilka pocisków, a potem patrzyłam, jak Auramin znika w krzakach, jeszcze jakiś czas słyszałam jego kroki.
Kastiel powoli podnosił się z ziemi. Zauważyłam, że jest nieźle podrapany, ma podartą kurtkę i bluzkę. Kiedy ustał prosto, nagle lekko zgiął się z grymasem bólu na twarzy. Dłonią ścisnął lewy bok. Czerwona maź robiła brunatną plamę na szkarłatnym materiale. Usłyszałam, jak syknął z bólu. Cholera, nie miałam nic, aby zatamować krwawienie, aby spokojnie przejść do domu. Zdecydowanym krokiem podeszłam do niego.
- Dam sobie radę. - powiedział tak, jakby chciał mnie zapewnić, że jest ok.
- Tak, dasz sobie radę, na pewno się nie wykrwawisz. - powiedziałam z przekąsem. - Trzeba to jakoś zatamować. Trzymaj.
Zwinnym ruchem ściągnęłam z siebie bluzę i rzuciłam chłopakowi. Ten chyba odgadł moje myśli i przycisnął materiał do krwawiącej rany. Przynajmniej zdjął mi z oczu ten widok. Spojrzał na mnie z pewnym pytaniem. Zanim zdążył je zadać, oddaliłam się, postanawiając, aby zakończyć ten wariacki dzień w domu.
Idąc wąską ścieżką, zastanawiałam się, jakie zaklęcie mogło wywołać taki stan u blondyna. W ręku niosłam zakrwawioną bluzę. Musiał dostać niezłe bęcki, zanim ktoś postanowił zrobić z niego mrożonkę. Ten strach w jego oczach... Zastanawiałam się, czy potem nie "odwiedzić" kolegi i zapytać go, jak było. To była myśl. W sumie, w domu mogę zostawić plecak i potem iść dalej, ale Rakanoth zapewne zatrzyma mnie, abym cokolwiek zjadła. Często do mnie wpadał. Opiekował się mną, jakbym była jego młodszą siostrą. Czasem to drażniło, ale... podobało mi się.
Przeszłam przez bramę. Wyjęłam z plecaka klucze i otworzyłam drzwi. Dom był pusty, co jednocześnie cieszyło mnie i smuciło. Coraz bardziej brakowało mi rodziców, Vaither i przyjaciół - Lyndona oraz Aredhela. W głowie miałam wspomnienie Pałacu Szronu. Zdjęłam buciory i w skarpetkach przeszłam na piętro, do swojego pokoju. Fioletowo-zielone wnętrze podobało mi się, Rakanoth świetnie trafił w mój gust. Rozpuściłam włosy i pozwoliłam, aby ułożyły się jak im się żywnie podobało. Rzuciłam w kąt bluzę. Założyłam rękawiczki bez palców, zgarnęłam inną bluzę i wyszłam z pomieszczenia. Skierowałam się do kuchni, zeszłam znów na dół.
W kuchni przeważał niebieski kolor. Chwyciłam nóż i w ciągu minuty zrobiłam sobie dwie kanapki z serem. Wyciągnęłam butelkę z wodą owocową. Zjadłam na szybkiego i pociągnęłam z gwinta. Chrzanić to, że chlanie prosto z butelki jest niehigieniczne - jestem u siebie, jestem sama i mogę. Nie miałam ochoty zostawać dłużej w domu - lekcje odrobię po powrocie ze szpitala. Już nie darłam po bluzę, wyszłam tak jak stałam, tylko założyłam buty. Zamknęłam dom na klucz i poszłam na prawo.
Rok, który spędziłam na Ziemi pozwolił mi się zapoznać z różnymi miejscami. Musiałam to oczywiście robić tak, aby teraz nikt nie mógł mnie rozpoznać. Całą droga miała zająć mi z dwadzieścia minut, jeżeli dobrze pamiętam.
W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ktoś mnie śledzi. Chłód nagle ogarnął moje ciało, rozchodził się od serca po czubki palców. Nasza moc, wedle ludowych przekazów, brała się prosto z serca. Nie ważne, czy miało się umiejętności Proroka, Zaklinacza, czy może było się hybrydą. To była według mnie prawda. Swoją moc czułam płynącą z serca. Spojrzałam się za siebie. Nikogo nie było. Ale umysł podpowiadał mi, że ktoś jest w moim pobliżu i raczej nie miał zbytniej ochoty na pogawędki.
- Baranie!
Czyjś wściekły, lekko zduszony krzyk. Potem jeszcze raz.
- Zostaw mnie, słyszysz!? Zostaw!
Włączył mi się tryb "Najpierw działaj, potem myśl". Wydarłam jak szalona, skręcając za źródłem głosu w lewo. Biegłam przez udeptaną ścieżkę, prowadzącą do starego magazynu. Z tego co wiem, były tutaj przechowywane części elektroniki z lat 80 XX wieku. Budynek groził zawaleniem, dlatego został zamknięty, choć kręci tu się wiele osób, w szczególności młodzież. Im byłam bliżej, tym mocniejszy czułam chłód, pochodzący z ciała Auramina. A potem poczułam jeszcze jedno źródło mocy. Mocniejsze niż to pierwsze.
Przeskoczyłam dosyć niski mur, nie tracąc czasu na szukanie wejścia. Moim oczom ukazała się dziwna sytuacja - zakapturzona, czarna postać wyciągała rękę w stronę przypartego do muru czerwonowłosego chłopaka. Obok jego głowy sterczały już dwa lodowe pociski, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że napastnik to Auramin. Był on dosyć wysoki. Już widziałam w jego ręku kulę uformowaną z energii, jedno z zaklęć wzorcowych.
Nie wiedziałam, co robić: zaatakować napastnika w czarnej szacie, czy bronić Kastiela. W jednej ręce utworzyłam lodowe ostrze w kształcie płatka śniegu - było gdzieś rozmiarów ściennego zegara. Drugą zaś miałam zamiar zrobić barierę. To było jedyne rozsądne wyjście z sytuacji, przynajmniej na tę chwilę.
Byli oni oddaleni ode mnie o jakieś piętnaście metrów. Zaklinacz był skupiony na ofierze, oddalony od niej o około trzy metry. Dawało mi to pole manewru. Zerwałam się do biegu. Miałam tylko jedną szansę. Zbliżałam się coraz bardziej do tej dwójki. Moje kroki były ledwie słyszalne, dawało mi to większe szanse, że się uda. Ostatnie dwa metry pokonałam dwoma susami, po czym odbiłam się od ziemi. Czas jakby spowolnił.
W "locie" wypuściłam ostrze, po czym zamaszyście podniosłam rękę w górę. Od ziemi wystrzeliła lodowa bariera, wysoka jak ja. Z uwagi na to, że Kastiel był trochę wyższy, "kazałam mu się schylić".
- Padnij! - wykrzyknęłam, kiedy wylądowałam.
Jak się spodziewałam, moje zaklęcie nie trafiło w napastnika. Po chwili bariera rozpadła się w drobny mak pod wpływem silnego ataku, rozbryzgując lodowe kawałki gdzie popadnie. Potem odparłam jeszcze kilka pocisków, a potem patrzyłam, jak Auramin znika w krzakach, jeszcze jakiś czas słyszałam jego kroki.
Kastiel powoli podnosił się z ziemi. Zauważyłam, że jest nieźle podrapany, ma podartą kurtkę i bluzkę. Kiedy ustał prosto, nagle lekko zgiął się z grymasem bólu na twarzy. Dłonią ścisnął lewy bok. Czerwona maź robiła brunatną plamę na szkarłatnym materiale. Usłyszałam, jak syknął z bólu. Cholera, nie miałam nic, aby zatamować krwawienie, aby spokojnie przejść do domu. Zdecydowanym krokiem podeszłam do niego.
- Dam sobie radę. - powiedział tak, jakby chciał mnie zapewnić, że jest ok.
- Tak, dasz sobie radę, na pewno się nie wykrwawisz. - powiedziałam z przekąsem. - Trzeba to jakoś zatamować. Trzymaj.
Zwinnym ruchem ściągnęłam z siebie bluzę i rzuciłam chłopakowi. Ten chyba odgadł moje myśli i przycisnął materiał do krwawiącej rany. Przynajmniej zdjął mi z oczu ten widok. Spojrzał na mnie z pewnym pytaniem. Zanim zdążył je zadać, oddaliłam się, postanawiając, aby zakończyć ten wariacki dzień w domu.
W następnym rozdziale...
- Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.
- Masz jakiś lepszy pomysł, gosposiu?
- Jeszcze nie czas na to, Kastiel.
- Co jest!?
- Jak ja chciałbym wiedzieć, co się ze mną dzieje...
Spojrzałem przerażony na skute lodem ściany, z wzorem w płatki śniegu. Przeniosłem wzrok na dłoń, w której wirowały białe drobiny otoczone niebieską łuną. Cofnąłem się o kilka kroków, dysząc ciężko. Proszę, niech mnie ktoś obudzi z tego koszmaru! Obróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni, co spowodowało kolejną eksplozję "lodowej energii". Nagle trafiłem na kolejną ścianę i odwrócony do niej plecami, zsunąłem się po niej. Ukryłem swoją głowę w ramionach.
Perspektywa Kastiela